Czarnogóra

Gdzie warto pojechać, co zwiedzać, czas, utrudnienia. Pisz o ciekawych miejscowościach ktore są warte odwiedzin..

Moderator: michu

Czarnogóra

przez emsi1 » 7 września 2012, o 23:38

Po zeszłorocznym jeżdżeniu wokół komina i ogólnym uczeniu się motocykla w tym roku zrodził się pomysł, aby w końcu ruszyć gdzieś dalej. Początkowo miał być Bornholm, ale jakoś pogoda na tej szerokości geograficznej mnie zniechęcała. Więc może by tak na południe..

Przygotowania

Do wyjazdu trzeba się przygotować jak i motor. Trwało to ze dwa tygodnie. W tym czasie załatwianie ubezpieczeń, map, deszczówek, waluty, mniej więcej zaplanowanie gdzie jechać. Więcej problemów było z GPZ –tem bo zaczął bardzo kaprysić. Najpierw coś głośno chodził i strzelał z wydechu. Okazało się, że ma przedmuch z prawego kolektora, a w lewym jest takie pęknięcie, że zaraz się urwie. Więc trzeba go było do spawania oddać, przy okazji wyczyściłem go z rdzy i pomalowałem. Następnie mając na uwadze zeszłorocznego szlifa, zaopatrzyłem kawusię w gmole. Jako, że w tym roku ukończyła 18 lat dostała też nowe łożyska w przednim kole i wyczyściłem w końcu zaciski hamulcowe z przodu (choć jakoś to ich skuteczności nie poprawiło). W między czasie zepsuł się przedni automat świateł stopu, więc też został wymieniony. Jak już w końcu wszystko wydawało mi się zrobione to w wieczór przed wyjazdem sprawdzam światła i okazuje się, że lipa. Spalił się bezpiecznik, co samo niczym szczególnym nie jest. Gorzej, że po wymianie niby wszystko świeci do naciśnięcia stopu i znowu pali się bezpiecznik, no to mam problem. Okazało się, że nowy automat stopu był cały zalany wodą (ostatnio tylko w deszczu jeździłem) i było jakieś zwarcie. Po wysuszeniu jest już wszystko Ok, tylko żarówka się jedna spaliła, ale to już pikuś.

Dzień 1

Spakowany ruszam przed południem w kierunku Chyżnego, cel na dzisiaj to Balaton. Zimno trochę i padało rano, trzeba stąd jak najszybciej uciekać. Jako, że to początek długiego weekendu sierpniowego to zakopianka od Lubnia cała zakorkowana. Powolutku przeciskam się przez korek do Rabki, stamtąd już swobodnie do przejścia. Na Słowacji trochę robi się ciaśniej i pełno drogówki. Za Dolnym Kubinem już bez przeszkód się leci. Około 19 jestem na granicy węgierskiej w Komarnie. Do Balatonu jeszcze ponad 100 km i chyba nie uda mi się przed zmierzchem dojechać. Zaczynam się rozglądać za jakimś spaniem. Mijam po drodze tabliczkę z informacją o kempingu. Już prawie 20 więc zjeżdżam. Patrzę, pełen wypas, ogrodzony kemping, domki pole namiotowe, sanitariaty... wszystko zamknięte na głucho. Cóż nie chce mi się już szukać szczęścia dalej więc rozbijam namiot pod płotem. Przynajmniej nie musiałem płacić za pole. W nocy trochę jakieś zwierzaki hałasowały, ale co tam.

Dzień 2

Pakuje się i ruszam dalej na Balaton. Postój, tankowanie, śniadanko. W końcu jezioro, wow ale ono duże i błękitne (w sumie to kolor taki ma bo jest mętne). Na chwilę zbaczam do Tihany, klimatyczna wieś z ładnym kościołem i widokiem ze wzgórza na jezioro. Potem powoli szukam kempingu. Udało mi się znaleźć całkiem fajny. Tego dnia to już tylko pełen relaks i piwko nad brzegiem jeziora... tylko te cholerne miliony komarów.

Dzień 3

Plitvickie Jeziora. Z Balatonu kieruje się na Chorwację. Węgierskie autostrady sobie darowałem, bo nie ma jakiejś okazyjnej winiety na krótki przejazd, a całkiem fajnie się leciało drogą równoległą do autostrady. W Chorwacji jednak decyduje się na autostradę do Zagrzebia, czas mnie trochę goni, żeby do jezior dziś dotrzeć, a 36 kun za sto parę kilometrów to nie majątek. W Zagrzebiu zjeżdżam na drogę krajową... i to był błąd. Po parudziesięciu kilometrach remont na dość sporym odcinku. Zerwany asfalt, ruch wahadłowy. W końcu docieram do Plitvizkich Jezior. Rozglądam się za jakimś kempingiem, przynajmniej według atlasu powinien być. Cała ta miejscowość to niewielka wiocha i raczej kempingu tu nie znajdę, tylko same hotele, pensjonaty, kwatery. W pewnym momencie mija mnie dwóch motocyklistów. Patrzę w lusterko jakby znajome tablice. Patrzę jeszcze raz, no tak ziomki z Krakowa. Podjeżdżam do nich. Okazuje się że chłopaki też są w trasie już trochę dni i właśnie przyjechali nad jeziora. Proponują mi, abym przyłączył się w poszukiwaniu noclegu. Szukamy kwatery lub ewentualnie podwórka pod namioty. Niestety ceny przygniatają, od 50 euro za ciasną dziurę do nawet 140 lub wszystko zajęte. Dopiero w jakiejś zapadłej wsi za Plitvickimi Jeziorami na końcu drogi w przedostatnim domu, jest spanie. 100 kun od głowy, niech będzie, zawsze to luksus w porównaniu z namiotem.

Dzień 4

Jemy śniadanko. Węgierskie parówki okazały się całkiem dobre i żadnych rewolucji żołądkowych po nich nie miałem, mimo że dzień wcześniej pewnie się już raz ugotowały w torbie. Podjeżdżamy do parku. Pojazdy zostawiamy po jakimś hotelem, nawet się nikt nie czepiał, choć parking tylko dla klientów. Kupujemy bilety, tanie może nie są 110 kun, ale w końcu to jedna z większych atrakcji Chorwacji. Przez park jest kilka tras, można wszystko obeść pieszo lub częściowo objechać autobusem. Najsensowniejszą opcją jest wyjechanie autobusem (w zasadzie to czymś przypominającym autobus, bo to Unimog z przedziałem dla pasażerów i dwiema przyczepami) na najwyżej położone jezioro i potem schodzenie szlakiem w dół. Same jeziora robią wrażenie niesamowitą przejrzystością wody, licznymi wodospadami i ilością samych jezior. Pod jednym względem przypominają mi Morskie Oko – ilością turystów, koło południa robi się tak tłoczno na szlaku przez niemieckie wycieczki, że tworzą się korki. Po wszystkim wracamy na kwaterę. Pakujemy dobytek na motocykle. Chłopaki ruszają w kierunku Węgier i Polski, ja dalej na południe w kierunku wodospadów na Krce. Krajobraz stopniowo się zmienia. O ile do jezior jest podobnie jak u nas – lasy, jakieś łąki. To dalej zaczyna się robić pustynnie. Tylko jakieś krzewy, karłowate akacje, tudzież dzikie oliwki. Ludzie też się gdzieś pochowali. Jest coraz bardziej gorąco. Spodnie motocyklowe zmieniłem na zwykłe jeansy plus nakolanniki. Z kurtki po ostatnim szlifie nie zrezygnuje. Późnym popołudniem docieram do Skradina i rozglądam się za kempingiem. Jeden gdzieś po za miastem 100 kun, drugi 20 euro... trochę drogo. Znajduje taki mały i z niezłym zapleczem za 10 euro u jednego dziadka za domem. Bardzo sympatyczny człowiek. Tylko uparcie ze mną próbuje rozmawiać po niemiecku, mimo że tłumaczę mu, że ja z Polski. O ile z chorwackiego coś jestem w stanie zrozumieć, to z deutcha nic. Ale jakoś dochodzimy do porozumienia. Wieczorem jeszcze krótki wypad do miasta po zakupy, zorientowanie się jak wygląda wejście do parku i zwiedzanie miasta. Po powrocie na kemping pojawia się też rodzina Francuzów. Podróżują kamperem wzdłuż wybrzeża Adriatyku. Przy kolacji, winku i piwie rozmawiamy o naszych podróżach, coś o sobie, opowiadam im jak to jest w Polsce i tak ogólnie rozmowa o wszystkim i niczym. Okazuje się, że głowa rodziny też jest motocyklistą i wozi się Banditem 600.

Dzień 5

Rano pobudka, śniadanie z zupy, która podobno miała być pasztetem i do miasta. Tam kupuję bilet i statkiem płynę do Parku Krka. Wcześniej w porcie wśród oczekujących na statek turystów scenka rodzajowa. Na przystani cumują wypasione jachty zamożnych tego świata. Na jednym z nich właściciele i goście jedzą śniadanie, a na gawiedź gapi się na nich na wół w malowane wrota. Ciekawe jak ci na jachcie się czuli. Sam Park Krka jest dość duży i w zasadzie większość turystów ogranicza się do obejścia samych wodospadów. Można by jeszcze było ruszyć dalej, ale wtedy lepszym rozwiązaniem jest wybranie się na rowerze. Same wodospady natomiast są piękne i można się pod nimi zupełnie legalnie kąpać, czego nie omieszkałem skorzystać – rewelacja. Cóż w południe powrót na kemping po rzeczy i jadę na Dubrovnik do pokonania ponad 200 km. Miałem jechać magistralą adriatycką, ale była już 14 więc wolałem jednak wybrać autostradę. Po zjechaniu z autostrady w końcu pierwszy raz widzę Adriatyk. Ruch na drodze zdecydowanie większy, wszyscy ciągną do Dubrovnika. Na granicy z Bośnią nawet nikt specjalnie nie sprawdza paszportów i zielonej karty. Strażnicy jak widzą motocyklistę z bagażami to tylko machają, aby jechać. Wczesnym wieczorem docieram w okolice Dubrovnika. Do miasta się nie pcham, wolę zatrzymać się gdzieś wcześniej. Znajduję przyzwoity i stosunkowo niedrogi kemping. Chyba nasi rodacy też go sobie upodobali, bo połowa przebywających tam osób to Polacy. Po rozbiciu namiotu w końcu trzeba się wykąpać pierwszy raz w morzu. Plaża jest betonowo kamienista, a ja tylko do bałtyckiego piasku przyzwyczajony jestem. Wchodząc do wody nie wiedziałem, że zejście obrosło glonami i jest śliskie. Jak ostatnia ofiara wyglebiłem się ledwo zamaczając nogi. Natomiast woda cieplutka i dla mnie nienaturalnie przejrzysta. Tylko jakaś taka słona...

Dzień 6

Dubrovnik. No cóż tu pisać miasto piękne i już. Udało mi się do południa obejść uliczki, port i mury miejskie. Będąc tam rano nie było jeszcze tylu ludzi. Zabieram z kempingu resztę bagaży i jadę dalej do Czarnogóry. Po drodze przed granicą mijam jakiś rowerzystów - znowu Polacy. Przejazd przez granicę, pytają się o zieloną kartę, ale zanim ją wygrzebałem, to strażnik puścił mnie na słowo, że mam. Od razu czuć, że Czarnogóra to jednak trochę inny kraj. Tu i ówdzie napisy cyrylicą. Zachowanie kierowców na drodze też jakieś dziwne. Po co Ci ludzie co chwilę tak trąbią? Powoli wzdłuż wybrzeża kieruje się na południe Pierwotny plan było dojechać do Ulcinija. Jednak okazuje się to raczej na ten dzień niewykonalne. W Kotorze szukam kempingu, podobno gdzieś jest... podobno. I tak dojeżdżam do Budvy. Jest kemping. Kusi ceną, ale zniechęca położeniem tuż nad morzem. Niesamowity wygwizdów i robi we mnie jakieś takie wewnętrzne fuj. Wielkie kąpielisko w pobliżu, parking i całość wygląda raczej jak targowisko. Wracam nad zatokę kotorską. Tam znajduję coś bardziej klimatycznego, choć nieco drożej. Tu również spotykam rodaków. Także dwóch motocyklistów z kraju. Pogawędka o podróży, polecają mi wybrać się w góry, czego początkowo nie planowałem.

Dzień 7

Dzisiaj zwiedzanie w amerykańskim stylu, objechać jak najwięcej atrakcji turystycznych. Ruszam wcześnie rano. Pierwszy przystanek to Perast, malutka mieścinka w zatoce, ale bardzo ładna, potem Kotor. Kotor zrobił na mnie wrażenie porównywalne z Dubrovnikiem. Postanowiłem też wejść na wzgórze nad miastem, gdzie usytuowane są ruiny twierdzy św. Jana. Podejście lekkie nie jest i bardziej przypomina górską wycieczkę, ale ludków w japonkach i sandałach nie brakuje. Widok z góry na miasto i zatokę wart jest trudu. Nikt się na to nie decyduje, ale tuż obok twierdzy znajduje się mała opuszczona cerkiew, trzeba tylko podejść kawałek szlakiem turystycznym. Schodząc w jej kierunku ma się wrażenie, że znalazło się w jakimś innym świcie. 200 metrów dalej jest tętniące życiem miasto turystyczne, a tu jakiś zagubiony wśród gór ślad bytności człowieka. Schodzę na parking i ruszam na Cetinje. Wybieram mało uczęszczaną drogę przez góry. Dziesiątkami zakrętów wspina się ona nad zatokę przy tym mając szerokość drogi wiejskiej. Po drodze mijam senne wioski , jakieś pozostałości po wojnie w postaci bunkrów i podziurawionych tablic. W podobny sposób po serpentynach odbywa się zjazd do Cetinje. Samo miasto w przeciwieństwie do kurortów na wybrzeżu wydaje się senne. Cała dolina w której się znajduje jest tego dnia zadymiona, bo płoną akurat okoliczne wzgórza. W mieście z ciekawszych atrakcji do zobaczenia to głównie monastyr i kilka kamienic będących w przeszłości siedzibą ambasad. Kolejny przystanek to stare miasto w Budvie, w przewodnikach porównywane do Dubrovnika i coś w tym faktycznie jest. Następnie ruszam do Starego Baru. W zasadzie to już tylko ruiny miasta zlokalizowane na obrzeżach Baru. Uwagę zwracają pojawiające się coraz częściej minarety meczetów. Ostatnie miejsce do zobaczenie na dziś to Ulcinj już prawie przy granicy z Albanią. To miasto akurat wyjątkowo mi się nie spodobało. Jest to tylko letniskowy kurort z dwiema jako tako wyglądającymi ulicami i kawałkiem starego miasta. Reszta jest nijaka i w dodatku pełno śmieci przy drogach. Ogólnie była to strata czasu. Wracam na kemping. Po drodze przed Budvą postanawiam jeszcze zajrzeć do Świętego Stefana, miasteczka położonego na wyspie. Spotykam tam też małżeństwo z Polski na motocyklu, wracają właśnie z Albanii. Niestety wejście do miasta jest niemożliwe dla zwykłych zjadaczy chleba, ale nikt nam nie wyjaśnia kim trzeba być, aby wejść do miasta. Wieczorem docieram na kemping. Jeszcze chwila relaksu w wodach zatoki i do spania.

Dzień 8

Dziś opuszczam wybrzeże i ruszam w głąb lądu w góry do Żabljaka. Droga jakkolwiek oznaczona tylko jako żółta na mapie okazuje się nowo wybudowana i jest bardzo dobrej jakości. Nie ma też, aż tyle ciasnych zakrętów, obszarów zabudowanych, w dodatku jest wcześnie rano, więc można trochę szybciej polecieć. Przed Niksiciem mijam Jezioro Krupackie. O poranku jest śliczne, niestety pod skarpą gdzie zatrzymałem się na zdjęcia zrobiono sobie dzikie wysypisko śmieci, ale to ogólnie problem Czarnogóry, że wywalają tu śmieci przy drogach. Następnie z Niksicia odbijam na Ostrog, chciałem zobaczyć Monastyr w Ostrogu, taka tamtejsza Jasna Góra. Droga to monastyru wije się oczywiście w górę po serpentynach. Ma szerokość uliczki osiedlowej, a jedyne zabezpieczenie to poustawiane gdzieniegdzie głazy nad urwiskiem. Do tego coś co wygląda jak asfalt ułożony i uwalcowany łopatą. Sam monastyr jest uwieszony na skale. Zdjęć robić wewnątrz mnisi nie pozwalają. Zresztą widać, że większość ludzi to pielgrzymi, a nie turyści. Oprócz miejscowych, dużo jest Serbów jak i również nie brakuje muzułmanów. Po zwiedzenie klasztoru ruszam dalej do Żabljaka, jeszcze musze tylko zjechać tą dróżką do głównej drogi. Nie jest to takie oczywiste, bo w górę ciągnie coraz więcej samochodów, podobnie w dół. Do tego jeszcze próbują przepychać się nią autobusy i zaraz w efekcie robi się korek. Na motorze jakoś mi się udaje przez niego przecisnąć. Wczesnym popołudniem docieram do Żabljaka, wjeżdżam na pierwszy lepszy kemping, który faktycznie okazuje się lepszy. Pytam się ile za mnie, namiot i motocykl. Urocze dziewcze mówi, że 2,5 euro, pytam jeszcze raz bo chyba źle zrozumiałem, recepcjonistka pisze mi 2,5 euro. W porównaniu z poprzednimi noclegami, gdzie płaciłem 8,5-10 euro to taniocha. Pokazuję dowód do zameldowania. Dziewczyna widzi, że RP więc od razu atmosfera robi się sympatyczniejsza. Szybko rozbijam namiot przebieram się i ruszam do parku. Korzystając z nowo zawartej znajomości pytam recepcjonistkę o drogę. Ta mnie poznaje ze swoją matką, też miła kobietą, która podprowadza mnie pod szlak. Przy okazji wypytuje mnie skąd jestem i że też miała niedawno grupę studentów z Krakowa. Droga nad jeziora jest krótka, w sam raz na popołudniowy spacer. Tam chwila odpoczynku i kąpiel, w pełni legalna, w jeziorze. Powoli wracam na kemping. Można by jeszcze z dzień zostać, ale chodzenie po tamtejszych górach bez dobrej mapy i GPS łatwe nie jest.

Dzień 9

Wracam na wybrzeże, ale tym razem prosto do Chorwacji. Wyjeżdżając z kempingu zaraz drogę blokuje mi stado owiec. Ale to jeszcze nic. Parędziesiąt kilometrów dalej jest w lesie podjazd i seria kilkunastu serpentyn. Wychodzę z zakrętu, dodaję mocniej gazu, a tu centralnie na środku drogi stoi mi krowa i wcina jakąś gałąź, obok na poboczu stoi jej koleżanka. Krowy nic sobie nie robią z trąbienia, pozostaje mi tylko przyhamować i je ominąć. To nie będą jedyne krowy na dziś dzień. Dojeżdżam do przejścia z Bośnią, tu po raz pierwszy dokładnie sprawdzają mi paszport i zieloną kartę. Przejeżdżając przez granicę droga poprowadzona jest nad wielką doliną, która przypomina kanion z westernu. Następnie powolny zjazd w dół i kolejna krowa na drodze. Ta jednak grzecznie sama zeszła na pobocze. Jadę na Trebinje i Dubrovnik. W większości oznaczenia przy drogach są dwujęzyczne tj. cyrylicą i łaciną. Trochę gorzej jest w Trebinje, gdzie niektóre znaki są tylko cyrylicą, ale udaje mi się nie zgubić. Przed granicą z Chorwacją korek, ale spokojnie go sobie ku zazdrości puszkarzy omijam. Dalej wzdłuż wybrzeża lecę na Split. Widoki jak z pocztówki, granatowe niebo, granatowe morze, wzgórza i wijąca się droga przede mną. Tego dnia coś mnie pokusiło, żeby ubrać spodnie motocyklowe i chyba to nie był dobry pomysł, bo w pewnym momencie się do mnie już przykleiły. Kilka kilometrów przez Splitem znajduję kemping nad samym morzem. Luksusów tu nie ma, ale jest fajnie położony i jak na tę okolicę tani. Dzisiaj już tylko relaks w morzu.

Dzień 10

Rano jadę do Splitu. Trochę się gubię na zjedzie do centrum, ale w końcu trafiam. Pełno turystów wszędzie, ale stare miasto jest urokliwe. Najciekawsza jest katedra, chyba najlepiej zachowana część Pałacu Dioklecjana. Jeszcze wspinaczka na wieżę, kilka zdjęć z panoramą miasta, krótki spacer po ulicach i wracam po bagaże na kemping. Kolejny przystanek to Zadar. Trochę się zawiodłem. Owszem jest trochę zabytków z czasów rzymskich, ale generalnie szału nie robi w porównaniu w wcześniej widzianymi miastami. Ruszam dalej magistralą w kierunku Rijeki. Główny ruch idzie autostradami więc na drodze za wielu pojazdów nie ma. (Nie)stety droga wije się ciasnymi zakrętami wzdłuż małych zatoczek wcinających się w ląd. Pojawiają się pojedyncze kampery, które skutecznie hamują ruch. Wyprzedzanie ich nawet motocyklem nie jest łatwe, bo proste odcinki mają po góra 100m, a zza zakrętu zawsze coś może wyskoczyć. Przed Rijeką rozglądam się za kempingiem. Trafiam na jakiś, który wygląda przyzwoicie. Zresztą to bez znaczenia, bo jest już 19, a ja mam dość na dzisiaj. Okazuje się, że jest to moloch w porównaniu z poprzednimi i dość drogi, ale można płacić kartą. Z rozbiciem namiotu jest problem, bo nie idzie wbić śledzi w kamieniste podłoże. Kiedy to mi się w końcu udaje to wreszcie można udać się na wieczorną kąpiel w Adriatyku i zimne piwo.

Dzień 11

Bye bye Chorwacja. Jadę do Słowenii do Postojnej Jamy. Wszyscy Niemcy i Włosi chyba też. Spory korek na przejściu ze Słowenią, ale to problem samochodów. W Postojnej lekki zniesmaczenie - 32 euro za wejście do jaskini. No cóż podobno warto. Okazuje się, że faktycznie warto. Wnętrze powoduje opad szczęki, takiego bogactwa stalaktytów i innych form jaskiniowych w słowackich czy polskich jaskiniach nie widziałem. Do tego wrażenie robi wielkość samej jaskini. Ale żeby dzień nie był zbyt udany zdechł mi aparat fotograficzny. Przeżyłem załamanie, takie miejsce i widoki, a tu lipa ani jednego zdjęcia nie będzie. Pod znakiem zapytania stanął sens wyjazdu do Wenecji. Na szczęście okazuje się, że padła tylko bateria. Dzień wcześniej nie wyłączyłem aparatu. Szybkie ładowanie akumulatora w toalecie powinno wystarczyć na kilka fotek. Bilet do jaskini pozwalał jeszcze na wejście na zamek w Predjamie. Zamek jak zamek, ale jego usytuowanie robi wrażenie. Jest przyklejony, podobnie jak Monastyr Ostrog, do skały. Wracam do Postojnej. Kupuję winietkę na autostradę, 7,5 euro za tydzień i lecę na wybrzeże. W Izoli melduje się na kempingu, który raczej przypomina amerykańskie osiedle przyczep kempingowych. Spotykam dziewczynę z Niemiec. Jedzie już 5 tydzień na rowerze, m.in. w Krakowie była. Wieczorem jeszcze wypad do centrum. Miasto robi wrażenie drugich Włoch, nazwy dwujęzycznie, wszędzie się Włosi pałętają, ale też trochę Polaków. Jeszcze ostatnia kąpiel w morzu i spać. Wybór tego kempingu był jednak pochopny. Wciśnięty jest między morze, a główną ulicę w mieście. W nocy co chwila budziły mnie jakieś poj.... na chopperach.

Dzień 12

Pobudka wcześnie rano, tankowanie i ruszam do Wenecji. Czasu dziś mało więc wybieram autostradę. W czasie jazdy pogoda zaczyna się psuć, trochę mży w czasie jazdy, ale to jeszcze nie problem. Pierwszy to 9,80 euro na zjeździe z autostrady w Wenecji. Zatrzymuje się na parkingu przy wjeździe do miasta i ruszam pieszo w kierunku placu św. Marka. Pogoda taka sobie ciepło, ale wciąż trochę mży. Cóż miasto bardzo ładne, ale drogo, więc z braku gotówki jak i czasu daruje sobie muzea itp. atrakcje. Jeszcze kilka zdjęć na placu, wracam na parking i ruszam ponownie na Triest. Po drodze pasuje się zatankować bo w jedną stronę z Izoli zrobiłem jakieś 190 km. Niestety cena na dystrybutorze prawie 2 euro za litr. Biorę tylko 5 l, aby spokojnie się doturlać do Słowenii. Potem jak się okazało to co miałem w zbiorniku wystarczyłoby mi, aby dojechać na kemping. Gdzieś przed Triestem chmurzy się coraz bardziej, w końcu zaczyna padać i to tak konkretnie... a deszczówki zostały na kempingu. Na kemping przyjeżdżam oczywiście mokry. Szybkie przebranie się w suche rzeczy, nakładam deszczówki, biorę bagaże i ruszam na Balaton. Przez całą Słowenie z krótkimi przerwami leje. Koło granicy z Lendavie, zjeżdżam z autostrady i powoli turlam się w kierunku Balatonu. Dalej leje. Gdzieś około 20 docieram na ten sam kemping co tydzień wcześniej. Jest pusto, tylko parę namiotów. Rozbijam namiot, kolacja i kąpiel. Kąpiel wymaga to odnotowania, bo w końcu na kempingu była ciepła woda. Co za luksus gorący prysznic. No i jeszcze ten spokój w nocy.

Dzień 13

Wypogodziło się, ale jest chłodnawo i wieje. Dziś jadę prosto do domu. Jako, że to 13 dzień wyprawy to musiało się coś w końcu stać. Przed granicą ze Słowacją zatrzymuje się na chwilę sprawdzić coś na mapie. Naciskam potem starter i nic. Świecą się kontrolki, lampy i zero reakcji rozrusznika. Nie ma prądu na automacie. Po kilku próbach, włączaniu i wyłączaniu zapłonu dalej nic. Na szczęście stanąłem sobie na górce, więc tylko kawałek się stoczyłem w dół i silnik zapalił na pych. Jednak już całą pozostała drogę do domu wolałem go nie gasić. Trochę skomplikowane było tankowanie. Na szczęście miałem drugi komplet kluczyków, którymi mogłem otworzyć wlew paliwa. Dalsza droga kolejnych komplikacji nie przynosi. Tylko wieje tak, że chce mnie zdmuchnąć z motocykla. Wczesnym wieczorem dojeżdżam szczęśliwie do domu. O dziwo starter w domu działa bez problemu. Coś nie lub chyba on wilgoci. Będzie to już jednak weryfikowane na przeglądzie.

Podsumowując

Wyjazd bardzo udany. Magistralę Adriatycką zaliczyć na motocyklu koniecznie należy, zresztą górskie trasy w Czarnogórze wcale nie są mniej ciekawe. Chorwacja bardzo mi się podobała, jednak Czarnogóra wydaje mi się bardziej interesująca, nie jest jeszcze tak skomercjalizowana i ucywilizowana jak Chorwacja i czuć już ten bizantyjski klimat. W dodatku cenowo jest porównywalna z Polską. Generalnie im dalej na północ tym drożej było, a Włochy to już cenowa porażka. Drugi raz prędko do nich się nie wybiorę.

Co do tamtejszych dróg, to nie będzie odkryciem, że Chorwacja ma dobre i bardzo dobre. W Czarnogórze też jest całkiem nieźle. Natomiast mają tam jakiś taki dziwny gładki ale i śliski asfalt. Póki jest sucho to ok., gorzej na deszczu. Stąd często go na zakrętach i zjazdach frezują, co jednak dla motocykla wcale takie fajne nie jest jak się wjedzie w zagłęboko zrobiony frez. Parę słów też wspomnieć należy o tamtejszych motocyklistach. Dominują oczywiście skutery wszelakie. W pamięci zostaje natomiast ubiór tamtejszych użytkowników jednośladów. Podstawą stroju ochronnego są czarne okulary w stylu Tom Cruise w Top Gun... i na tym koniec. Niektórzy używają jeszcze kasku typu orzeszek, oczywiście obowiązkowo rozpiętego. Jedynie jeżdżący na ścigaczach do „kevlarowego” podkoszulka ubierają kask integralny. Turystę z północy od razu można poznać, bo jedzie w normalnym kasku, długich spodniach, rękawicach. W Chorwacji i w Czarnogórze pełno jest drogówki, z tym że jedynie w obszarach zabudowanych. O ile Chorwaci z suszarką łapią każdego, to nie widziałem żeby Czarnogórcy mierzyli prędkość, raczej tylko stali tak sobie i zatrzymywali na widzi mi się przypadkowe samochody, przy tym tylko miejscowych. Za całą trasę za granicą, widziałem chyba dwa fotoradary. Więcej mijałem na odcinku od Chyżnego do Jabłonki jak wracałem.

Trochę liczb. Zrobione ponad 4500 km. Spalone ok. 186 l benzyny, co daje jakieś 4,1 l/100 km (nieźle), przy prędkościach „prawie” przepisowych. Średnia pomiędzy poszczególnymi tankowaniami od 3,7 do 4,5 l/100 km. Dzienne przebiegi od 250 do 800 km (to ostatnie to oczywiście głównie po autostradach). Zużycie oleju w całej trasie ok. 0,5 l (takie sobie). Do tego poszło jeszcze jakieś 300 ml smaru do łańcucha. Ogólnie GPZ dał radę, choć turystyk z prawdziwego zdarzenia, nie ma co ukrywać, to nie jest. Po obładowaniu go bagażem, na górskich podjazdach zaczyna nieco brakować mocy, natomiast na zjazdach hamulce zbliżają się do kresu swoich możliwości. Na autostradzie przy większych prędkościach osłona przed wiatrem jest taka sobie, no i kanapa za wygodna to też nie jest. Cieszy natomiast niskie spalanie. Nie mniej chyba trzeba zacząć powoli myśleć o czymś większym na takie wyprawy.


i oczywiście zdjęcia

https://plus.google.com/photos/10388782 ... 2878204273
 
Posty: 22
Dołączył(a): 12 czerwca 2011, o 13:29
Lokalizacja: Krak

przez hajen » 8 września 2012, o 00:38

Na razie obejrzałem tylko zdjęcia, bo jest dość późno, ale jestem pod ogromnym wrażeniem. GPZ tylko potwierdza swoją klasę :P
hajen
 

przez Saladin » 8 września 2012, o 08:06

A ja zacząłem od opisu i bardzo mi sie podobał :D Gratuluję i zazdroszczę :)
I jeszcze jedno, dla takich laików jak ja mógłbyś dodać jakieś skromne opisy zdjęć, co na którym oglądamy.
Pozdro.
 
Posty: 32
Dołączył(a): 23 lutego 2012, o 19:31
Lokalizacja: E

przez emsi1 » 8 września 2012, o 15:12

podpisy już zostały uzupełnione ;-)
 
Posty: 22
Dołączył(a): 12 czerwca 2011, o 13:29
Lokalizacja: Krak

przez unus » 8 września 2012, o 15:55

Gratulację :))
Takie wypady - opisy znowu mnie napędzają ;)
Miałem jechać na grossgnoklestrasse ale właśnie siedzę w pracy...
Gdyby tylko człowiek mógł mieć tyle wolnych dni....

Jeszcze raz gratuluję.
Pozdrawiam.
 
Posty: 58
Dołączył(a): 19 maja 2008, o 19:24
Lokalizacja: Katowice


Kto przegląda forum
Użytkownicy przeglądający ten dział: Brak zidentyfikowanych użytkowników i 4 gości